Na dworze prawdziwy skwar – dochodzi do 32 stopni (a zapowiadają i 35 – sic!). Ja ponownie w kamandirowce na Ukarainie. Pomiędzy zawodowymi zajęciami korzystam z klimatyzowanego pokoju w Art Hotel Liverpool w Doniecku i jak wcześniej obiecałem – nadrabiam blogowe zaległości.
Opowiem o zjawisku, które dwa tygodnie temu na własne oczy zobaczyłem, a które nadal powraca, kiedy tylko spojrzę w wieczorne niebo.
Była gwiaździsta noc w czwartek 7 lipca. Spoglądaliśmy na roziskrzone niebo nad naszą leśną osadą w Kęszycach. Zadarliśmy głowy (ja i moja żona) na okrzyk Halusi – przyjaciółki naszej leśnej chaty, która pierwsza zobaczyła „spadającą gwiazdę”. Pojawiła się na południowej części nieboskłonu, ale prawie nad nami i leciała, leciała, leciała … lekkim łukiem, ale prawie pionowo – na nasz las.
Tak długiego lotu meteorytu jeszcze nigdy nie widziałem i lecącego tak aż do samej ziemi.
To było coś nieprawdopodobnego: słyszałem szum i skwierczenie palącej się kuli, która od spodu była czarna, ale palący się wierzchołek kulistej czaszy wyznaczał jej niekończący się lot w stronę lasu. Jeszcze tylko oczekiwałem na moment odgłosu jej upadku, ale nie dotarł on do mnie.
Ostatni moment, jaki pozostawił mi ten niezapomniany obraz, to kula o średnicy może jakieś 30 cm, osiągająca wierzchołków sosen w lesie poza pobliską łąką. Spoglądaliśmy w trójkę na siebie rozemocjonowani, analizując gorączkowo to niebywałe zjawisko. Była godzina 23.10 i tej pamiętnej nocy długo jeszcze nie mogliśmy zasnąć.
Teraz czekam na odpowiedni czas na poszukiwania, co może mi pozwoli dotknąć tej cząstki nieskończonego kosmosu.
PS. Zamiast obrazu spadającego meteorytu (niestety nie mieliśmy przy sobie aparatu fotograficznego) -” złota gwiazda” ukraińskiej sztuki aktorskiej na skwerze przed donieckim teatrem.
Comments are closed.