Do Prinos – niewielkiej osady rybackiej w zachodniej części wyspy Thassoswybraliśmy się z miasteczka Limenaria oddalonego o jakieś 15 km lokalnym autobusem. Miasteczko Prinos posiada jeszcze bezpośrednie połączenie promowe z Kavalą, administrującą wyspą.
Po wejściu na przystanku do wypełnionego po brzegi autobusu poczułem atmosferę galicyjskiej wioski z lat siedemdziesiątych. To przypominało mi jazdę autobusem na trasie Limanowa – Stary i Nowy Sącz w okresie głębokiej u nas komuny. Pasażerów zmierzających na jedyny na wyspie targ w Prinos dziarsko obsługiwał około pięćdziesięcioletni konduktor.
A to wykrzykiwał powitalne pozdrowienia do wsiadających na poszczególnych przystankach tubylców. Innych zaś po przyjacielsku poklepywał, a innych gromko karcił za to, że nie zdążyli zapłacić za przejazd, a już muszą wysiadać. Niezwykle sprawnie wydzierał bilety ze swego konduktorskiego segregatora i jeszcze przed podaniem pasażerowi przedzierał je w pół. Kasował za przejazd, wydając drobne ze specjalnie skonstruowanej kasetki z posegregowanymi monetami. Bilet kosztował około trzech euro (jakoś trudno nam było się doliczyć właściwej stawki za przejazd).
Nagle, w połowie naszej drogi na targ, nastąpiła nieoczekiwana dla nas sytuacja. Kiedy dotarliśmy do centrum małej osady Maries, nasz konduktor zdecydowanym poleceniem wydanym po grecku nakazał naszej czwórce (podróżowałem z trzema miłymi turystkami polskimi) i jeszcze tam komuś nagle wysiadać z autobusu. Wcześniej już mieliśmy skasowane bilety na przejazd.
Z wielkim zdziwieniem i niepokojem zarazem, ale z pełną uległością przyjęliśmy ten stanowczy nakaz wysiadki. Bowiem także nasz konduktor razem z nami opuścił ten autobus, pozostając z nami na przystanku. Teraz już po przyjacielsku starał się nam oznajmić, że za kilka minut przyjedzie po nas inny autobus i powiezie nas do celu naszej podróży. Tak też się stało – nowy, zupełnie pusty autobus podjechał, zabierając nas w dalszą, całkiem już niedługą podróż, zabierając pasażerów czekających na przystankach.
Obiecywaliśmy sobie wiele po reklamowanym przez sympatyczną przewodniczkę Kasię jedynym na wyspie targu w Prinos. Liczyliśmy na to, że może zrobimy zakupy jakiegoś oryginalnego rękodzieła i wytworów tubylców. A tu niestety też dotarła wszechobecna, jak u nas chińszczyzna, zalewając stragany tandetnym, zunifikowanym towarem gospodarstwa domowego i ciuchami Made in China.
Owoce i warzywa uprawiane na wyspie też nie zrobiły na nas większego wrażenia. Chyba jeszcze zbyt wczesna pora na owocową obfitość grecką. Jedynie sadzonki ziół, warzyw i kwiatów wyróżniały się swoją wielobarwnością.
Z dala od targowego zgiełku udało mi się odnaleźć ukryte wśród zieleni lip i winogron wejście do niewielkiej cerkiewki. Pozwoliło mi to na nabranie dystansu do gwarnego targu na wyspie i utwierdziło w przekonaniu, że nie będzie to atrakcja, którą będę mógł polecać moim turystom przybywającym na Thassos.
Witam Cię Wojtku.
Spieszę Ci donieść ,że pod twoją nieobecność na naszej łące zamiast ptaków zaczęły lądować wielkie ważki. Po bliższym rozpoznaniu okazało się że to……. helikopter.
Pozdrawiam sąsiadka.
Czyżby?….
Wszystko prawda. Obcesowy konduktor okazał się Aniołem Stróżem w wersji hard, targ w Prinos stosem chińskiej tandety, a poznany dzień wcześniej pan Wojtek – Homerem z Limanowej. Uwiódł nas wiedzą, spostrzegawczością i rzadkim talentem epickim, którego ten blog jest najlepszym dowodem. Panie Wojtku, ściskamy :)), K, D, T